Alchemia Smaków według Amaro

Opublikowano: 05-11-2009

wojciech_amaro.jpg

Wojciech Modest Amaro. Przez wielu uważany za najlepszego kucharza w Polsce. Do świata gastronomii przekonał go znienawidzony opornik suwakowy. Pasjonat kuchni molekularnej

i kreatywnego gotowania. Szef kuchni nowopowstałej restauracji Amber Room w Pałacu Sobańskich. Pretendent do pierwszej w Polsce gwiazdki Michelin.

Portalowi NewsGastro.pl zdradził swoje kulinarne marzenia, pasje, plany na przyszłość oraz to, jakim jest szefem…

NG:Niedługo na rynku ukaże się Pana książka – „Kuchnia Polska XXI wieku”…

Co służyło Panu za inspiracje w jej powstawaniu?

WOJCIECH MODEST AMARO:

Technologie związane z zaawansowanym gotowaniem, jego różnymi metodami, wciąż ewoluują. Wspominając ich prekursorów Pierre Gagnaire, Harold McGhee i Ferrana Adrie trzeba być im wdzięcznym, za to, że wykonali za nas tyle pracy. Obecnie można czerpać z niej bowiem moc inspiracji

i korzystać z wielu wskazówek. Było to bardzo pomocne w tworzonej przeze mnie książce. Otrzymałem pewne narzędzia, które w połączeniu z moją kreatywnością pozwoliły na stworzenie polskich dań na miarę XXI wieku…

NGJak Pan więc je wykorzystał w modyfikowaniu polskich specjałów?

Zabierając się za prace nad książką starałem się dociec do oryginalnych przepisów. Nie interesowały mnie jednak takie, które zostały już przez kogoś powielone lub minimalnie zmienione. Kuchnia polska

w wersji książkowej była już drukowana i powielana wiele razy – skutek zawsze taki sam. Ja starałem się dotrzeć do oryginalnych przepisów, uchwycić ideę autorów i dzięki nowoczesnych technologiom dokonać ich aktualizacji…

NGCo kryło się w tych przepisach i w jaki sposób przygotowywane są teraz potrawy, które się

z nich tworzy?

Receptury te przedstawiały ideę każdego dania oraz sposób w jaki ma być przygotowane.

W czasie pracy nad sporządzaniem potraw, skupiałem się na ich dekonstrukcji. Na tym bowiem polega kuchnia XXI wieku.

Następnie mając na względzie wiedzę współczesną, ustalałem proces gotowania każdego

z poszczególnych składników. Tym też sposobem „składałem” z powrotem owe danie i formułowałem je. Tworzyłem więc smakołyki z oryginalnych przepisów, wprowadzając do nich nutę innowacyjności.

NG:Czy może Pan podać przykład konkretnej takiej potrawy? Dajmy na to zając w śmietanie. Niegdyś to mięsiwo duszone było pod przykrywką przez trzy godziny. Stawało się wówczas kruche, jednak nie było soczyste.

Obecnie kąpiemy je przez 37 godzin w temperaturze 65 stopni. Tym samym wydobywamy jego wszystkie walory smakowe. To jest piękne w kreatywnym gotowaniu.

NG:Czy zaprezentowane przez Pana w książce potrawy są przystępnie zaprezentowane ludziom, którzy nie są związani z gastronomią, a chcieliby przygotować je w swoim domu?

Już w większości przypadków tak. Już, ponieważ pierwszym moim pomysłem na książkę było absolutne otwarcie się na nowe technologie. Miał być to taki polski El Bulli. Wydawca przekonał mnie , że jest to moja pierwsza książka i powinna być bardziej zrozumiała.

Wróciłem więc do komputera, zmieniłem dania i przepisy tak, żeby były one dostępne dla miłośników kreatywnego gotowania. Można będzie tym samym z około 70 procent zaprezentowanych receptur, wyczarować coś w zaciszu swojej domowej kuchni.

Przygotowując te potrawy będzie można często użyć swojej kulinarnej wyobraźni. Wiele dań jest bowiem zbudowanych multiskładnikowo. Jeśli więc ktoś ma pasję do gotowania, może pokusić się o odtworzenie tych potraw w swojej kuchni lub ich części składowych np. sosu bądź garnituru. Zrobienie niektórych elementów kuchni molekularnej też jest możliwe…

ksiega_amaro_food_0475.jpg

Dlaczego Pan tak sądzi?

Kuchnia molekularna nie jest wbrew powszechnej opinii laboratorium, a świadomym gotowaniem. Inwencja twórcza kucharza oraz jego kreatywność, jest w niej wręcz pożądana. Często z banalnych składników można przygotować wyśmienite danie.

Za przykład mogą posłużyć piany smakowe, które wykorzystujemy w naszej kuchni. Są proste

w przygotowaniu i bardzo wzbogacają danie. Tworzymy je głównie na bazie mleka. Dodajemy do niego np.: kilka gałązek rozmarynu. Podgrzewamy je, a następnie odstawiamy na pół godziny. Po tym czasie zagrzewamy mleko do temperatury 80’C, dodajemy płatek masła i podbijamy bamixem na pianę…

Czy zdradzi nam Pan jak powstają te pomysły na takie oryginalne smakołyki?

Dąży Pan do skutku, aż osiągnie zamierzony smak, czy raczej w trakcie przygotowywania potraw odkrywa Pan kolejne nuty smakowe?

Różnie z tym bywa. Można powiedzieć, że mam kilka grup dań, które powstają w różnych okolicznościach. Najczęściej potrawa rodzi się w mojej głowie lotem błyskawicy. Zapamiętuję wszystkie jej składniki, ich gramatury. Potem jak najszybciej staramy się ją u nas przygotować.

Potrawa, której powstawanie zapadło Panu w pamięć to…

Takich potraw czy ich elementów składowych jest mnóstwo. Jednego razu nagle dodałem do powideł

z jeżyn tartej gorzkiej czekolady, innym razem stworzyłem jagodowy sos berneński, sos waniliowy do turbota, czy  chociażby danie z troci z dodatkiem kapusty w szampanie  i gorącą pianę z jałowcówki. Takich twórczych momentów jest w mojej pracy bardzo dużo…

Jak Pan sądzi, czy takiego wyczucia smaku można nauczyć się w szkole, czy raczej jest to efekt zdobytego doświadczenia? Jak Pan rozpoczął przygodę z gastronomią?

W moim przypadku umiejętności, wynoszą się z doświadczeń zdobytych przeze mnie w ciągu kilkunastu ostatnich lat. Gotowania nie nauczyłem się w żadnej ze szkół, gdyż jestem absolwentem technikum elektronicznego. Nie był to mój wymarzony kierunek.

Zapał do niego straciłem bardzo szybko. Na pierwszej z lekcji profesor poprosił mnie i kolegę z ławki, abyśmy przynieśli opornik suwakowy. Ważył chyba ponad 30 kilogramów…czar prysł. Dotrwałem jednak do ostatniej klasy. Następnie rozpocząłem studia na politologii na UŚ. Szybko jednak zdałem sobie sprawę z tego, iż bez języka angielskiego, nie mam co marzyć o pracy w dziennikarstwie.

Skierowałem więc moje kroki do Londynu i tak rozpoczęła się moja przygoda z kuchnią.

NG:Co się tam wydarzyło?

Pracowałem w wielu restauracjach. Często je zmieniałem. Przychodząc do każdej z nich podpatrywałem pracę szefa kuchni. Byłem głodny wiedzy. Kiedy natrafiałem na osobę, która potrafiła dzielić się swoim doświadczeniem, zostawałem po godzinach najdłużej, jak to było możliwe. Zadawałem miliony pytań. Natomiast kiedy szef był osobą hermetyczną, pragnącą ciągłej aprobaty i zachwytu nad jego daniami, szybko rezygnowałem ze współpracy z nim. Zdawałem sobie sprawe z tego, że byłaby ona jedynie stratą czasu.



ksiega_amaro_food_0577.jpg



A można wiedzieć z jakich to miejsc Pan tak uciekał???

(śmiech) Już ich nie pamiętam, staram się nie przykładać wagi do nieprzydatnych mi rzeczy i zdarzeń. Na szczęście po kilku latach takiej pracy i budowania bazy kontaktów oraz nabywania doświadczenia, spotkałem człowieka, który pomógł mi to wszystko uporządkować.

Któż to taki?

Nigel Davis, który był szefem restauracji The Ivy. To jeden z nielicznych Anglików, jakich poznałem, który zna inny język  niż rodzimy – francuski. Spędził 15 lat na południu Francji i uczył nas tamtejszej sztuki gotowania. Potem po woli dopuszczał mnie do kreowania potraw. Od początku były one dla niego zbyt nowoczesne jak na styl kuchni South of France.

Jak więc udało się Panu go do nich przekonać?

Pewnego razu zrobiłem na business lunch chłodnik z jogurtu, ogórka, z oliwa pistacjową. Oczywiście nie chciał go oglądać i wpuścić do karty. Powiedział, że to jest jakiś absurd, że mi

się pomieszały style. Chwilę później zawołał mnie jednak i pokazał mi Evening Standard. Jeden z takich znanych krytyków, podawał tam przepis na prawie identyczną zupę.

Nigel zapytał mnie, czy ją skopiowałem. Odrzekłem oczywiście, że nie. W tym momencie zamknął gazetę

i powiedział, że mam u niego zielone światło i mogę robić co chcę.

To był przełom w naszej współpracy.

Jak się rozwijała…

Miałem z nim kolejną ciekawą przygodę. Grupa dla której pracowaliśmy, kupiła jedną

z prestiżowych restauracji. Davis wysłał mnie tam trzy miesiące wcześniej, jako swojego szpiega. Musiałem przyjść „z ulicy”, przyjąć się do pracy i zobaczyć jak tamtejszy zespół funkcjonuje. Tak też zrobiłem. W dniu przedstawienia Nigela jako szefa kuchni okazało się, że jego prawą ręką jestem właśnie  ja, co dla wielu było tym bardziej niemiłym zaskoczeniem, że był to ich ostatni dzień pracy. Wręczyłem kilka wypowiedzeń osobom, które nie nadawały się do pracy zespołowej.

I co było z Panem dalej…

Zostałem z moim mentorem jeszcze dosyć długo. To od podziękowań dla niego zaczyna się moja książka. Dziękuję mu za to, że „ulepił” ze mnie takiego szefa.

To jemu zawdzięczam zdobycie wiedzy na temat tworzenia dań, umiejętność zarządzania zespołem

i znajomość wszystkich praw obowiązujących w kuchni. Bez niego nie byłybym dzisiaj tym kim jestem…

Czy to także jego zasługa, że w 2007 roku jako pierwszy Polak został Pan laureatem prestiżowej nagrody Chef de l’Avenir przyznawanej przez Międzynarodową Akademię Gastronomiczną?

Po części tak, ale po drodze było jeszcze wiele lat ciężkiej pracy.

Kiedy sześć lat temu zacząłem współpracę z Klubem Polskiej Rady Biznesu dostałem wielką szansę wykazania się moimi umiejętnościami.

Tutejsza karta obfitowała w tradycyjne potrawy. Nawet nie była zmieniana wraz z porami roku. Przygotowałem swoją kartę o nazwie „Evolution” i wystartowałem z moją autorską kuchnią.

I to posunięcie zaowocowało nagrodą…

Przez ostatnie dwa lata gościliśmy wizytacje m.in. prezydenta Międzynarodowej Akademii Gastronomicznej pana Rafaela Ansona i jego gości, podejrzewam, że krytyków Michelin. Podczas tych kolacji – na przestrzeni ostatnich lat, było ich kilka – zasugerował on, że jest to miejsce, które z chęcią by rekomendował do jednej gwiazdki. Nie było jednak możliwości przyznania jej, gdyż nie spełnialiśmy wymogów. Nie byliśmy otwarci na zewnątrz. Otrzymałem więc tę nagrodę i staż w El Bulli.

Proszę opowiedzieć coś o nim.

To kolejna ciekawa historia (śmiech). Pracowałem tam bez afiszowania się nagrodą, założyłem kitel

i zabrałem się do pracy. Byłem mięsem armatnim (śmiech). Przy "middle table" wraz z 30 innymi kucharzami przygotowywaliśmy składniki do poszczególnych dań. Niestety było to bardzo żmudna

i nudnawa praca.

Wszystko zmieniło się diametralnie po trzech dniach…

ksiga_amaro_food_0408_1.jpg

Co się takiego wydarzyło?

Na środku kuchni znajduje się "Chef’s table". Przyjechał Rafael Anson i jadł tam kolację z Pierre Herme, najlepszym cukiernikiem świata. Kiedy zobaczył mnie, nawiązaliśmy rozmowę. Trwała ona ponad dwadzieścia minut. W środku całego serwisu!

Sous szefowie i szef kuchni patrzyli na mnie z wymownymi minami – jak ja śmiem

w ogóle rozmawiać sobie przez tak długi czas! Ten fakt dał im w końcu do myślenia.

W Hiszpanii pan Anson jest bardzo szanowany. Zapytali mnie jakim cudem ja znam tego człowieka. Odpowiedziałem, że przyznał mi nagrodę Chef de l’Avenir i ten staż jest jej częścią. W tym samym roku identyczną nagrodę otrzymał Albert Adria, brat Ferrana, więc zrobiło to na nich ogromne wrażenie. Od tego czasu stałem się nietykalny. Szef powiedział, że mogę chodzić gdzie chcę, zapytać każdego

o poszczególne sekcje. To było dopiero to, czego oczekiwałem.

Czy prezentował Pan tamtejszym kucharzom rodzime przysmaki?

Pod koniec mojego pobytu zadzwoniłem do Klubu i poprosiłem mojego zastępcę, żeby wysłał mi żubrówkę, trawę żubrową, i goldwasser. Otworzyliśmy paczkę, poprosiłem Ferrana i przekazałem  mu prezenty. To wywołało u niego ogromną radość i zainteresowanie. Dopytywał mnie jak używać trawy żubrowej, opowiadałem mu o naszych smakach, o tym co jest w Polsce najbardziej charakterystyczne. Zaprosiłem parę osób do Klubu. Kilka z nich już u nas było…

I jak ich wrażenia?

Bardzo dobre. Kilku znajomych zrobiło nawet u nas w autorskie kolacje. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem. Mamy już kilka pomysłów na przyszłość…

Często gości Pan także osoby spoza świata gastronomii. Mają one możliwość przyglądania się tworzeniu przez Pana potraw. Jak one reagują na tą alchemię ich przygotowywania? Co sądzą o kuchni molekularnej, którą Pan prezentuje?

Różnie. To zależy od osobowości danej osoby. Jedne patrzą na mnie z uznaniem, innych nigdy do siebie nie przekonam. Staram się jak najwięcej rozmawiać z moimi gośćmi. Wymyśliłem sobie sposób tłumaczenia, że jeśli chodzi o perfekcyjny smak, to jest on jak tarcza. Wyobraźmy sobie ją. W pewnych obszarach zaznaczmy miejsce w którym gotuje babcia, w innym teściowa, jeszcze w innym ojciec, a my staramy się trafić w środek. To jest nasz zawód. To jest nasza praca. Nie będziemy polemizować na temat, która babcia robi lepszy rosół. My pokazujemy tylko, że w naszym rozumieniu kuchni to jest ten smak, tak on powinien oryginalnie wyglądać, ale odstępstwa od niego są jak najbardziej dozwolone.

Dla jakiego typu osobowości przeznaczona jest więc nowo otwarta restauracja Amber Room. Jaki jest charakter tego miejsca?

Dla wszystkich, którzy nie boją się nowych doznań smakowych.

W przeciwieństwie do niektórych restauracji, do nas nie trzeba zabierać złotych kart kredytowych, ani grubego portfela. Chciałbym, aby do Amber Room każdy mógł przyjść i przekonać się, że tu nie wchodzą w grę jakieś kolosalne kwoty. Przykładowo, trzydaniowy business lunch kosztuje 85 złotych.

W standardzie Michelin Długo muszą oszczędzać na posiłek u nas. Potem rezerwują stolik na rocznicę ślubu lub inne ważne wydarzenie. Pragnę wkraść się z moją kuchnią do ich wspomnień. Zrobię wszystko, aby nie żałowali wydanych pieniędzy oraz by ich wizyta kojarzyła się jedynie z czymś wyjątkowym i przyjemnym.

Pamiętam jak mieszkałem jeszcze w Londynie, moje przeżycie, gdy szedłem do Le Gavroche. Długo oszczędzałem, aby zagościć w tej trzygwiazdkowej restauracji.

Na moim rachunku widniało 495 funtów. Nie żałuję ani centa. Moje wrażenie było warte o wiele więcej. Ten rachunek mam do dziś…

A jak Pan wyszukuje ludzi, którzy tworzą z Panem w restauracyjnej kuchni „kuchnię XXI wieku”?

Mam duże szczęście, że ludzie sami do mnie dzwonią.

ksiega_amaro_food_0877.jpg 

NG:Czy może coś Pan opowiedzieć zatem o zespole, który w niej pracuje?

Zespół liczy 26 osób. Jest porządnym sercem tej restauracji. Moim zastępcą jest Jacek Grochowina, który jako pierwszy Polak został laureatem prestiżowej nagrody Annual Award of Excellence, przyznawanej przez Brytyjską Akademię Gastronomiczną.

Pracował również w Hotelu Ritz. Mam też pod skrzydłami Roberta Skubisza, Pawła Wątora, Pawła Ścięgosza ludzi którzy pracują ze mną od lat.

Pamiętam jak ostatnio przyszedł chłopak, stanął na środku kuchni i powiedział, że nie wyjdzie z niej dopóki go nie przyjmę, że on po prostu musi się tu uczyć. Sam tak robiłem. Teraz role się odwróciły. Jest także kilka osób bez szkoły gastronomicznej, ale nie stanowi to dla mnie problemu.

NG:A jaki jest Pan jako szef kuchni od kuchni. Czy wymagający? W środowisku gastronomicznym mówi się, że jest Pan bardzo ostry dla swoich pracowników…

To prawda, dużo wymagam. Nie stwarzam jednak wciąż napiętej atmosfery. Taka gości, kiedy zaczynamy serwis. Wtedy żarty się kończą. Wszystko musi być dokładnie sprawdzone. Każdy musi zdawać sobie sprawę z tego jak powinno być podane danie.

Ale generalnie jest kompletna swoboda, nawet nie tworzę grafików, pozwalam głośno słuchać muzyki

i konsultuję z Miom zespołem każde danie…

NG:Czy każda z przygotowywanych przez nich potraw jest przez Pana sprawdzana?

Jeśli nie przeze mnie, to przez Jacka. Współpracujemy ze sobą już rok i bardzo dobrze się rozumiemy. Obaj wymagamy wysokiej jakości serwowania dań. To nas do tego obliguje, kiedy staramy się o zdobycie gwiazdki.



NG:A czy mają oni wpływ na powstawanie potraw. Czy ich zdanie bierze Pan pod uwagę?

Oczywiście, przecież oni gotują moimi rękami. Nie ma u mnie tak, że ja coś zrobiłem i na tym kończy się cała nasza praca. Często kiedy wymyślam potrawy, dopuszczam do głosu osoby, które są najniżej

w hierarchii. Pamiętam jak robiliśmy z praktykantami zwykłą caprese i każdy z nich mógł wykonać swoją wersję. Jeden chłopak, który był u nas dwa miesiące, tak świetnie ją ułożył, że wybraliśmy jego wariant. Szanuję ludzi, którzy mają coś do powiedzenia. Wiem, że kiedyś pójdą w swoją stronę i ważne jest dla mnie to, aby jak najwięcej wynieśli z naszej współpracy. Kiedy już zdobędziemy gwiazdkę, będą mieli się czym pochwalić w CV.

NG:A co będzie, jak Pan już ją zdobędzie. Czy ma Pan aspiracje na drugą, trzecią…

Pierwsza gwiazdka jest za talent od Boga. To jest taki limit do osiągnięcia. Druga jest już za coś więcej,

a trzecia wiąże się z utratą życia prywatnego. Na trzecią z tych powodów nie mam zadęcia. Jeśli zdobędziemy pierwszą w Polsce, to będzie dobrze. Jeśli ktoś nas uprzedzi, to automatycznie moim wyzwaniem stanie się zdobycie pierwszych dwóch w Polsce. Tylko wtedy spocznę (śmiech).

NG:Ile może potrwać walka o wymarzoną gwiazdkę?

Niestety nie stanie się to zbyt szybko. Nie jesteśmy wszak w pierwszej lidze krajów Europy Zachodniej

w których restauracje z aspiracjami są regularnie odwiedzane przez inspektorów. Zdarza się to tam nawet kilkanaście razy w ciągu roku. Dalej im jest do Polski. Po tym co można zaobserwować w ich przewodnikach, odwiedzają oni jedynie Warszawę i Kraków.

Dwa dni temu napisałem list do Michelin zapraszający ich do nas. Poinformowałem ich także o tym, że jesteśmy już otwarci na zewnątrz. Cały przyszły rok to będzie więc ciężka praca. Ewentualne ogłoszenie wyników odbędzie się bowiem dopiero w styczniu 2011 r.

Istotą gwiazdek jest to, że nie wiadomo kiedy inspektorzy zrobią rezerwację.

Kiedy już wydadzą ocenę, ląduje ona do koperty i od bodajże 23 do 25 stycznia, komisja zbiera się w Paryżu, otwiera je i zlicza punkty. 26 stycznia zwykle następuje ogłoszenie wyników na następny rok. Co ciekawe, nawet jeśli dana restauracja zdobędzie gwiazdkę, może się nią długo nie nacieszyć, bo nie jest ona przyznawana na zawsze.

NG:A jak to jest z inspiracjami dań, które mogą Pana zaprowadzić do wymarzonej gwiazdki? Czy można je znaleźć tylko w topowych restauracjach, czy także tylko zupełnym przypadkiem w małym lokaliku, a może na łonie natury?

Nie inspirują mnie tylko najlepsze restauracje. Równie dobrze na kulinarne perełki można natrafić w mało znanych miejscach. Staram się jednak, gdy już takie znajdę, wyłączyć w głowie myśl, że jestem kucharzem, a skupić się na tym, że jem z żoną smaczny posiłek i mogę się nim delektować. Można także czerpać inspiracje w najróżniejszych miejscach.

Zdarzyło mi się kiedyś, że jadąc przez las wymyśliłem rewelacyjny deser. Poczułem nagle te wszystkie jego zapachy i tak wpadłem na pomysł zrobienia lodów rozmarynowych do borówek. To pamiętam do dziś. Ta myśl po prostu mnie uderzyła.

Kiedy wszedłem, do kuchni od razu powędrowałem na cukiernie i zaczęliśmy próby z tym zestawieniem. Praca to moja pasja, pomysły na dania zaskakują mnie nagle. Potrafię nawet zadzwonić do Jacka

o północy i powiedzieć mu: "Wiesz co, mam świetny pomysł na danie…", on na to, że już śpi…

Nie przeszkadzają mu jednak takie nocne pomysły. Dobrze, że jesteśmy niemal identyczni i potrafimy się nawzajem nakręcać.

NG:Czy w takim razie, kiedy w nocy nachodzą Pana takie myśli, każde śniadanie podane małżonce jest wynikiem takich nagłych pomysłów? Czy jest ona może takim Pana kiperem, który jako pierwszy oceni potrawę i wyda na jej temat opinię?

Śniadanie raczej tradycyjne, ale często wymyślam jakieś nowe potrawy. Żona rzeczywiście jest taką osobą, która jako pierwsza próbuje moje dania. Potem kiedy odwożę dzieci do szkoły, wchodzę do sklepu i wybieram jakieś produkty. Myślę sobie, kupię kilka z nich, zobaczymy co z tego wyjdzie.

Fajne jest też w domu to, że choć możliwości techniczne są inne, można wyczarować bardzo wiele. Lubię mieć dużo produktów, nikt nie wie po co mi one, zresztą ja też tego nie wiem…Ale ciągle kupuję. Czasem makarony sojowe, a innym razem przyprawy, różne produkty na które w danej chwili nie mam pomysłu. Potem, kiedy je otwieram, to natychmiast rodzi się w mojej głowie jakaś koncepcja.

NG:Pana spiżarnia musi więc być ogromna…

(śmiech) Wcale nie jest taka duża jakby się to wydawało. Kupuję małe ilości. Niedawno z moich pomysłów wyszły buraki z polską bryndzą. Rewelacyjne…

NG:A czy zdarza się Panu łączyć smaki, które pozornie wcale do siebie nie pasują?

Jasne. Podajemy w naszej restauracji np. lody z wasabi, lody chrzanowe czy też z białym pieprzem. Ze słodkości: trufle czekoladowe z płatkiem soli morskiej czy też passiflora z polskimi, bardzo słodkimi truskawkami. To prosty, ale obłędny deser, a dodając do niego jeszcze kroplę 25-letniego octu balsamicznego wychodzi prawdziwe mistrzostwo smaku. Kreatywne gotowanie, to pobudzanie wszystkich zmysłów: smaku, zapachu, wzroku jak i dotyku…Łączenie smaków to nieodłączny jego element. Naszych gości często zaskakuję także nietypowym sposobem podania potraw.

Rosół serwowany z makaronem w strzykawce pobudza ich wyobraźnię. Niektórzy umieszczając go

w zupie wyglądają, jakby wróżyli z wosku. To rozładowuje atmosferę podczas wszystkich spotkań.

NG:Czy w Pana kreatywnym gotowaniu duże znaczenie mają pory roku?

Jak najbardziej. Staram się serwować dania z sezonowych składników. W Modest Cuisine, czyli kuchni mojego autorstwa 60%  stanowi produkt, a kolejne 40% umiejętności. Mój wkład jest więc Modest – skromny (śmiech). Dania wychodzą różne…

ksiega_amaro_food_0877.jpg