Australio miłości moja…

Opublikowano: 29-03-2010

spacholski001.jpgW życiu ważne są chwile.

Nie lubię poniedziałku.

Śpiewamw samochodzie, pod prysznicem, w wannie.

Najtrudniej było mi zrobić pierwszy krok.

Innym zazdroszczę nikomu nic nie zazdroszczę.

Uwielbiam dobrą muzykę.

U innych cenię szczerość, otwartość.

Spóźniłam się na wywiad z Nim dobre półtorej godziny, a nie zobaczyłam w Jego oczach złości, nie usłyszałam słowa wyrzutu. Zaskoczył mnie swoim uśmiechem, ciepłym słowem i swoimi opowieściami pełnymi pasji. Miałam szczęście rozmawiać z człowiekiem spełnionym, dla którego jutro może nie nadejść. Niektórzy twierdzą, że jest nawiedzony. Ale to chyba ich sprawa. Dla mnie był bardzo ciekawym rozmówcą. Zapraszam do wywiadu ze Stanisławm Pacholskim 

Spotykamy się dzisiaj w nowo otwartym Hotelu DeSilva w Warszawie, gdzie jest Pan szefem kuchni. Czy każdy z trzech hoteli ma takie same menu? Czy każdy z szefów kuchni ma wolną rękę?

Hotele De Silva oferują w swoim menu dania kuchni polskiej i śródziemnomorskiej. Karta dań nie jest rozbudowana. Powiedziałbym, że jest w sam raz, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Ponadto menu zmieniane jest dwa razy do roku, co związane jest po prostu z sezonem wiosenno-letnim i jesienno-zimowym. Oczywiście w karcie dań jest również indywidualna propozycja każdego z hoteli – Szef kuchni poleca. I tu każdy z nas ma pole do popisu.

Zresztą nie tylko oferta gastronomiczna jest ta sama co w rodzimych hotelach De Silva. Nasi goście we wszystkich trzech hotelach spotkają się z taką samą stylizacją, wystrojem wnętrz a nawet zastawą stołową.

Dlaczego Pan został kucharzem?

To był przypadek. Zawsze lubiłem gotować i od najmłodszych lat miałem zamiłowanie do kuchni. Dlatego po szkole podstawowej chciałem kontynuować naukę w szkole cukierniczej,  jako cukiernik przemysłowy. Niestety okazało się, że na ten kierunek trochę za słabe mam oceny i nie dostałem się. Byłem mocno rozgoryczony. Pojawiła się jednak propozycja od pani dyrektor bym poszedł na nowo otwierający się kierunek kucharz. Nie powiem, że byłem szczęśliwy z tego powodu, ale zdecydowałem się. Dzisiaj nie żałuję.

W młodym wieku zdobył Pan Dyplom Mistrzowski, co to oznacza dla laika?

To była dla mnie duża nobilitacja. Otrzymać dyplom mistrzowski w latach 80-tych było wielkim wyróżnieniem. Człowiek, który zdobył tytuł mistrzowski miał już jakąś pozycję w naszym środowisku. To był dowód na to, że jest się dobrym w światku kulinarnym. Oczywiście kucharz uczy się całe życie. Ten tytuł przyznawał Polski Cech Rzemiosł Artystycznych Izba Rzemieślnicza. Była to firma wiarygodna, która nadawała tytuły rzemieślnikom. Dla mnie o tyle było to niesamowite, że zdawałem egzaminy razem z majstrami, od których uczyłem się sztuki kulinarnej. Pamiętam, że byłem postrzegany jako ewenement, talent, że mam świetny zmysł smakowy. Poza tym zmysł artystyczny przenosiłem na talerz. W 1984 roku zdałem egzaminy mistrzowskie.

Niedługo po zdaniu egzaminu mistrzowskiego wyjechał Pan do Australii. W jakim stopniu pobyt w tym kraju miał wpływ na Pana duszę kucharza?

Moje marzenia sięgały daleko. Australia była pierwszym marzeniem, które zrealizowałem. Spędziłem tam 7 lat. Ogólnie ten kraj zrobił na mnie ogromne wrażenie. Młody chłopak z kraju bloku wschodniego, nie miałem pojęcia, że tak może wyglądać świat. Wjechałem w kolorowy, ciekawy i pachnący przepychem kraj. Dowiedziałem się, że moje papiery mistrzowskie są niewiele warte. W zasadzie uczyłem się na nowo. W Australii po raz pierwszy w życiu zobaczyłem niesamowitą ilość i różnorodność odmian i gatunków świeżych owoców, warzyw i ziół. Te wszystkie przyprawy, to było coś niesamowitego. Dziś to brzmi śmiesznie, ale tam pierwszy raz widziałem świeże ryby, owoce morza. W Polsce tego nie było, jedynie kostki z mintaja czy dorsza. Wtedy uświadomiłem sobie jak daleko jesteśmy za murzynami. Gdy wróciłem  bardzo trudno było mi się przestawić na polskie realia. Wszystko mnie drażniło.

Bardzo duży wpływ miała na mnie Australia. Zlepek różnych kuchni angielskiej, śródziemnomorskiej, która miała duży wpływ na kuchnię australijską. Ponadto zaobserwować można naleciałości kuchni tajskiej, malezyjskiej, balijskiej czy choćby indonezyjskiej.  Dla mnie Australia ma największą kulturę kulinarną na świecie. Wszystko zaplanowane, porcje akurat, nie za duże nie za małe no i te niesamowite połączenia smakowe. To wszystko pobudziło moją wyobraźnie, zainspirowało mnie. Potrafię sobie te smaki wyobrażać.

Trzeba też wiedzieć, że Australia jest ojcem i matką kuchni fusion, która coraz częściej spotykana jest w polskich restauracjach.

 przyprawy.jpg          ostrygiiii.jpg          australia.jpg

Pierwszy smak, który Pan kojarzy z Australią?

Mule w kremowym sosie. Połówki małży, otwarte, podane na lodzie. To był pierwszy smak i pozostał do dziś w mojej pamięci. Zawsze gdy jem mule to mam takie deja vu smakowe, aż gorąco mi się robi i myślę dlaczego mnie tam nie ma. Piękne wspomnienia…

Czy Stanisław Pacholski po godzinach ma jeszcze jakąś pasję, talent?

Posiadam talent muzyczny i wokalny. Gram na gitarze i na pianinie. Może to nawet jest mój pierwszy talent, przed gotowaniem. Uwielbiam muzykę klasyczną. Słucham arii operowych

I gdy jeżdżę samochodem to śpiewam razem z Luciano Pavarotti, który jest moim idolem. Pamiętam nawet kiedyś w Kawie czy herbacie tak się złożyło, że gotowałem z Bogusławem Morką i śpiewaliśmy w trakcie gotowania. Usłyszałem wtedy, że świetnie nam poszło, śpiewanie oczywiście, o gotowanie byłem spokojny.

Gdybym nie został kucharzem to najprawdopodobniej bym śpiewał. Dawno temu, jeszcze w szkole gastronomicznej grałem w zespole więc nie wiadomo jakby to mogło się skończyć.

Czy kiedykolwiek zastosował Pan zasadę: przez żołądek do serca?

Bardzo lubię kobietom imponować wykorzystując moje umiejętności. Zawsze zresztą lubiłem być doceniany przez kobiety ale nigdy nie zastosowałem dosadnie tego podejścia.

Jak Pan spędza wolny czas, odpoczywa, regeneruje się?

W pełni regeneruję się na basenie. Robię 30-40 basenów, tak około godzinkę pływam i w ten sposób odpoczywam. A zaszczepiła mi to moja córka jakiś rok temu. Wtedy nie byłem zainteresowany tą formą relaksu a teraz trzy razy w tygodniu muszę być na basenie. Jak nie pójdę na basen to jestem podenerwowany, źle się czuję, ciężko oddycham.

Basen jest dla mnie totalnym relaksem, o niczym nie myślę, wyłączam się. Ta godzina jest tylko dla mnie, bez pracy, bez rodziny, codziennych problemów, tylko ja i woda. Jestem oderwany. A zaraz po, to taki Power we mnie wstępuje, że aż miło.

Czy z perspektywy czasu nie ma Pan poczucia, że czuwa nad Panem jakaś energia, wyższa siła?

Mam takie poczucie. Nie raz czułem opatrzność. Oczywiście w pewnych sytuacjach musimy pomóc tej opatrzności. Bo, żeby nie wiem jaka siła czuwała nad nami to i tak nie pomoże w sytuacji gdy robimy na przekór wszystkiemu i wszystkim. Niejednokrotnie w swoim życiu miałem dowody, że ta opatrzność przy mnie jest. Nadal to czuję. Nie wstydzę się tego, że wierzę w tę moc. Nie należę do ludzi, którzy leżą krzyżem w kościele, ale wierzę w to, że w moim życiu, zresztą w życiu każdego z nas nic nie jest przypadkowe. W naszym życiu odgórnie wszystko jest zaplanowane. Oczywiście są różne drogi, którymi możemy pójść.

Nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć ale wiem, że coś jest co mnie chroni.

O czym Pan marzy?

Czuję się spełniony jako człowiek. Gdyby jutro miał być koniec świata to niczego bym nie żałował. Jestem w pełni zrealizowanym pięćdziesięciolatkiem. Moje wszystkie marzenia się spełniły. Zgrzeszyłbym gdybym powiedział, że jest inaczej. Zjeździłem kawał świata. Moja ścieżka kariery ułożyła się dobrze. Poza kuchnią realizuję się również jako szkoleniowiec w Studiu Kreatywnego Gotowania. Nigdy nie przywiązywałem wagi do rzeczy materialnych. Pieniądze nigdy nie były dla mnie ważne, ale też rzadko kiedy ich nie było.

Chyba nie mam teraz żadnych szczególnych marzeń. Chciałbym doczekać w zdrowiu emerytury i oddać się w pełni szkoleniu innych. 

Jestem szczęśliwym człowiekiem!